Skip to content

IMG_1434

Czasem jest mi za nas wstyd. Za to, że czytamy te wszystkie książki, dzięki którym, zanim postanowimy mieć dziecko, już wiemy, jak będziemy je wychowywać. Że tacy jesteśmy super w teorii, w rozprawianiu na tematy moralności, podczas, gdy średnio sobie radzimy z tabliczką mnożenia bez kalkulatora w telefonie. Że drążymy wciąż przeszłość w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania: Kim naprawdę jestem? Kim byłam, zanim stało się to coś, co nakazało mi być kimś innym? Że jesteśmy takimi nadwrażliwymi, użalającymi się nad sobą pipkami, którymi nasi przodkowie nie byli, bo mieli prawdziwe problemy. Ale potem myślę o tym, że bierzemy na siebie odpowiedzialność za nasze relacje z rodzicami i wstyd zamienia się w coś podobnego do dumy.

Nie chciałam tu nigdy poruszać tematu rodziców i ich wpływu na nasze życie, ale ostatnio, nie wiedzieć czemu, co rusz trafiam na coś, co jest w stanie mnie BARDZO ruszyć.

I tak ostatnio trafiłam sobie na tekst o obgryzaniu paznokci. Przypomniało mi się wtedy, że przez zdecydowaną większość swojego życia, bo przez mniej więcej 18 lat, obgryzałam paznokcie. Nie, że czasem sobie coś tam skróciłam, albo że trzymałam często palce w buzi, kiedy byłam zestresowana. Obgryzałam je tak, że łatwiej było paznokcie na moich dłoniach przeoczyć, niż zauważyć. Do krwi, do mięsa, tak, że bolały mnie opuszki, a pisanie na klawiaturze, czy dłuższa kąpiel w wannie sprawiały mi niesamowity ból.

Obgryzione paznokcie były moim największym kompleksem. Nauczyłam się trzymać pióro tak, żeby nie było widać, jakie mam kołki (bo tak „pieszczotliwie” się o nich w domu mówiło). Nie podawałam ręki na powitanie, szklanki trzymałam w okropny sposób, bo z podkurczonymi palcami, jakbym miała sparaliżowane dłonie. Od czwartej klasy podstawówki, przyklejałam sobie ohydne plastikowe sztuczne paznokcie, które na tych moich małych resztkach płytki paznokciowej trzymały się tylko, jeśli używałam Super Glue. I tak, nie tusz do rzęs, czy podkład, ale Super Glue był pierwszym kosmetykiem poprawiającym urodę, którego używałam prawie codziennie.

Nie pomagało nic. Upominanie, wyśmiewanie, gorzkie żele, plastry na noc, kary, straszenie, że będę mieć zdeformowane palce i że paznokcie przestają rosnąć po 14. roku życia. Obgryzałam nadal, a moje paznokcie znikały z moich palców.

Przestałam obgryzać w 2009 roku, kiedy po kilku miesiącach noszenia tak zwanych tipsów, które nosiłam bez przerwy i posłusznie jeździłam do Niepołomic na ich uzupełnianie, zobaczyłam, że moje paznokcie jednak rosną. I że mogą wystawać ponad opuszkę. Po kilku miesiącach pielęgnowania ich odżywkami, dziś mam mocne, normalne i długie paznokcie, a ich malowanie stało się jedną z moich ulubionych form pielęgnacji ciała. No, ale nie o tym chcę mówić.

Pomyślałam sobie podczas lektury cytowanego artykułu, że przecież te paznokcie to był symptom czegoś, co się we mnie działo; że przecież nie zaczęłam sobie ich obgryzać, bo zobaczyłam w „Małych Wiadomościach DD”, że warto jeść paznokcie. Że może wystarczyło podrążyć temat, dlaczego zaczęłam spędzać czas na namiętnym wpieprzaniu własnej płytki paznokciowej, a nie chodzić ze mną na układy, że jak nie będę obgryzać przez miesiąc, to dostanę keyboard, bo to zawsze kończyło się tak samo. Męką przez kilka dni, potem upadkiem pod krzyżem (bo znów obgryzłam do krwi), poczuciem winy, a na końcu świadomością, że za karę nie dostanę tego keyboardu. Przecież to obgryzanie i kompleksy z nim związane, było już karą samą w sobie. Za co? Nie wiem do tej pory, mogę jedynie kojarzyć ze sobą pewne fakty.

To jest takie pipkowate, co nie? Że nie możesz przeżyć tego razu, kiedy taty nie było na twoich zawodach, albo nie szanował tego, że poszedłeś na aktorstwo, a nie na budownictwo. Że do tej pory czujesz, że wszystkie rzeczy, które robisz są niewystarczająco dobre, żeby móc się nimi cieszyć, a co dopiero pochwalić. Przecież musiałaś poprawiać nawet czwórki z plusem, dlatego, że stać cię na więcej. Że pamiętasz te wszystkie kary, pasy, szlabany, razy, kiedy było ci wstyd przyznać, że nigdy nie widziałaś ani jednego odcinka „Idola”, bo miałaś półroczną karę na telewizor za trójki na półrocze. Że nie mogłeś wybrać kierunku sam, bo rodzice wiedzieli lepiej, dlatego poszedłeś na cztery naraz i nigdy nie posmakowałeś zimnego piwa z kolegami w obskurnym studenckim pubie, bo na kolegów twoi rodzice w ogóle nie przewidzieli czasu.

Wiesz jednocześnie, że ci rodzice zazwyczaj chcieli dobrze. Może po prostu nie wiedzieli, że lanie pasem w pozycji klęczącej, niczego nie uczy, poza tym, że stwarza nową osobę. Uległą, przestraszoną, zestresowaną, zawstydzoną, wściekłą w środku. Osobę, która traci zaufanie do ludzi, którym powinna ufać w pierwszej kolejności. Bezwzględnie i zawsze. Czujesz, że kiedy ich nie było w domu, bo byli w pracy, to byli w niej dla ciebie, żebyś miał na tenisa, na narty zimą na drogim obozie, na korepetycje z angielskiego w dobrej szkole językowej, na dobre buty i modne ciuchy. Żeby niczego ci nie brakowało. Tłumaczysz sobie, że to lodowate traktowanie, miało nauczyć cię dyscypliny i odpowiedzialności, mimo, że nauczyło cię tego, że przede wszystkim powinno się być kimś innym, by nie zaliczyć kolejnej kary.

No, ale co z tego?

Widziałam w weekend film, w którym syn przed śmiercią ojca próbuje się z nim dogadać. Ojciec – szanowany sędzia na łożu śmierci, on – rewelacyjny bogaty prawnik. Taki, który jest bezczelny, pewny siebie, na pozór z sercem z kamienia. I tego syna, takiego typowego sukinsyna, wciąż boli to, że ojciec w dzieciństwie był dla niego surowy. Że go traktował źle, że momentami bywał okrutny. Że nigdy go nie docenił. Ojciec oczywiście nie przyjmuje tych argumentów, uważa, że miał rację. A synowi zapewne wystarczyłoby: „Przepraszam, myliłem się”, albo „Byłem i jestem z ciebie dumny, mimo, że tego nie okazywałem”. Zamiast tego był krzyk, łzy, potwornie silne emocje.

Najsilniejsza z emocji, o których mówię to żal. Żal to rozdrapywanie ran, roztrząsanie przeszłości, użalanie się nad sobą, niepotrzebne rozpaczanie. Jak na pipki przystało. Źle jest mieć żal, bo to destrukcyjna emocja, więc albo się staramy udawać, że tego żalu nie ma, albo faktycznie staramy się go pozbyć. Ale pozbywanie się go zwyczajnie jest potwornie trudne, bardzo długie i przykre do bólu. Nie mówiąc o tym, że najpierw trzeba zaakceptować fakt, że się ten żal ma. Szczególnie, jeśli to żal do własnych rodziców.

Pisałam jakiś czas temu, że mamy niepowtarzalną okazję do przerwania sztafety toczącej się od kilku pokoleń, w której przekazuje się te wszystkie kompleksy, złe przyzwyczajenia i przekonania. Że jako pokolenie mamy trochę przesrane, bo odnoszę wrażenie, że dziś, to na dorosłych dzieciach spoczywa większa odpowiedzialność za stosunki z rodzicami. Nie dość, że ledwie zrozumieliśmy, co się stało i że można było inaczej, i dlaczego stało się tak, że wyszło, jak wyszło, to teraz to my zakasamy rękawy i chcemy się z tymi naszymi rodzicami dogadywać, chcemy ich zrozumieć.

Niejednokrotnie wygląda to tak, że rodzice nie potrafią w ogóle pojąć, dlaczego nagle przynieśliśmy ze sobą młot pneumatyczny i zaczęliśmy ryć w ich życiu, dokopując się do takich (pozornie) bzdetów, jak to obgryzanie paznokci. Ostatnio zrozumiałam dlaczego tak może się dziać. Przecież to oni nas wychowywali, a nie my odciskaliśmy w ich świeżych umysłach wzory zachowań, wartości i to nie my wypełnialiśmy ich woreczek skarbami, ale oni nasz. A że wpadło tam dużo syfu, jak brak pewności siebie, problemy z akceptacją, czy różnego rodzaju kompleksy, z których często wynikały autodestrukcyjne działania, to cóż – shit happens. Trzeba niby z tym jakoś żyć. Nasi rodzice często nie potrzebują w ogóle tych rozmów, bo nie czują i nie będą w stanie poczuć tego, co nam (wierzę, że nieświadomie) zrobili.

To, że nam się chce ich zrozumieć, to, że chcemy dotrzeć do samych siebie, to, że chcemy wysłuchać, dlaczego tak, a nie inaczej wyglądało nasze programowanie, uważam za coś bezwzględnie dobrego. Gdy słyszę, kiedy ktoś mówi, że takie rozgrzebywanie to cecha charakterystyczna da ciot i zahukanych dziewcząt, bo trzeba się wziąć w garść, a nie wierzyć w psychologię, mam wrażenie, że rozmawiam z tym szejkiem, który ostatnio tłumaczył dlaczego Ziemia nie obraca się wokół własnej osi. Jeśli pewnych trwałych zachowań można nauczyć nawet nieskomplikowane zwierzęta, tym bardziej można to zrobić z ludźmi i to jest fakt, a nie coś, w co można (lub nie) wierzyć.

Porozumienie się ze swoimi rodzicami w bolesnych dla nas sprawach, zrozumienie ich decyzji, zachowań, przekucie żalu, że mogli zrobić coś inaczej i że my mogliśmy być lepsi, bardziej szczęśliwi i ułożeni, w akceptację i „przebaczenie”, to jedno z najtrudniejszych zadań w życiu. Niemniej, wydaje mi się, że to jedno z tych zadań, którego najbardziej warto się podjąć.