Skip to content

Nie jestem Waszą rzeczniczką, więc mogę mówić tylko we własnym imieniu, ale dziwnie wydaje mi się, że dotyczą nas te same problemy. Nie wszystkie, ale na pewno ten jeden.

Przypomnijcie sobie, ile razy zarzekaliście się, że to ostatni dzień picia, ostatni tydzień obżarstwa, że od poniedziałku zaczynacie sprzątać, a od pierwszego prowadzicie kalendarz i biegacie. Ile w swoich wymyślonych kalendarzach mieliście dat pozaznaczanych kółeczkami i podpisanymi: rzucam palenie / zdrowo się odżywiam / chodzę spać przed 1:00 / nie piję? Ja jakiś pierdyliard.

Nie powiem, czasami naprawdę mi wychodziło. Raz udało mi się zrzucić 18kg, ale w tak długim czasie, że nie poczytałam sobie tego za jakiś specjalny sukces. Tak wyszło, miałam nad sobą bat, parę emocjonalnych szantaży, więc musiało jakoś iść. Szantaże się skończyły, zaczęły się ponure czasy korporacji, stres, problemy, obiadki na stołówce, automaty ze Spetzi, ludzie z biura przynosili ciastka, nie miałam siły na ruch. Dwa miesiące: +10kg.

Kij tam- myślę sobie – długo chudłam, szybko przytyłam, to i szybko stracę. Do chwili, w której przestałam wchodzić w spodnie, które latem leciały mi bez paska zapiętego na piątą dziurkę.

Dół.

A co najlepiej zrobić z dołem? Zabić. No tak, tylko co mi sprawia największą przyjemność? Związek się sypie, szef napieprza mailami, wstydzę się wyjść ze znajomymi, bo odkryją okrutną prawdę: nie noszę 38, ale znowu 42. Skończy się chwalenie, że schudłam, że teraz to hohoho, każdy koleś Twój. Skończy się frajda z siedzenia przy barze, ubierania się w ciuchy po siostrze i szczupłych współlokatorkach.

Idę więc do Carrefoura, kupuję kurczaka, śmietankę 36%, pora, masło, ziemniaki i robię kolację, która może jeszcze uratuje rozwalający się związek. Uff, reanimacja przedłużyła życie o tydzień, do kolejnego weekendu.

Potem przychodzi dzień, kiedy firma rezygnuje ze mnie, ja jeszcze nie wiem, że powinnam się z tego cieszyć, więc wracam pieszo siedem kilometrów w przemakających butach z Allegro za 9.99zł, w marcowy cholernie deszczowy dzień. Beczę do słuchawki, że szef zły, że ja beznadziejna, że mnie oszukali, że co teraz, że raty za laptopy, że rachunki za telefon, lekarza, mieszkanie, że jeszcze dwa tysiące za wyrównanie za prąd, że kompletna bezkresna beznadzieja. Przy piątym kilometrze mam mokro nawet w staniku, więc ze skurczonego portfela wyjmuję 15 złotych i wracam resztę drogi becząc w taksówce.

Wracam do pustego domu, bo związek zdążył się kompletnie rozwalić, nie mam kasy, muszę się pocieszyć, więc idę do sklepu i kupuję zestaw zdesperowanego biedaka: chleb, pasztet, sześciopak zupek chińskich, popcorn z Aro za 99 groszy i 2,5 litrową colę ZERO.

Zapuszczam serial i w noc wchłaniam sezon komedii. Rano budzę się z takim kacem, jakbym wypiła miks z piwa, wódki i wina, przepalonego czesterfildami z Białorusi.

Trzy dni wykonuję na przemian trzy czynności: jem, śpię, oglądam seriale.

O, koleżanka była nad morzem, o, ktoś się zaręczył, o, ktoś się obronił, ktoś właśnie wyjechał na Erasmusa i się opala. U mnie wydarzeniem dnia jest kupa mojego kota, której nie chce mi się sprzątnąć.

Dzwoni koleżanka, bo potrzebuje noclegu. Zgadzam się, będzie może trochę ciekawiej, nie będę myśleć, że poza jednym zleceniem, na razie nie mam żadnej pracy. Odwlekę wyprowadzkę w kosmos, może pójdę na miasto, może zrobimy babski wieczór z YouTube i Varius Manx.

Niestety, okazuje się, że nawet na tak zgubne przyjemności nie mam siły. Weekend spędzam z kołdrą zaciągniętą pod nos. Postanawiam: pakuję się i wyprowadzam.

Para butów, perfumy, książki, pasta do zębów, liścik na jakiś tam miły dzień, koszulka – upchnąć w torbie. Dżizas, przez kilka miesięcy naznosiłam tu samochód pełen ciuchów, rzeczy i przyrządów do kojącego gotowania. No i bibliotekę książek i gazet.

Jeszcze się trzymam tej myśli, że to pewnie znowu na niby, kolejny dramat, że jak wróci, to pewnie zatęskni, bo nie będzie moich butów w przedpokoju, w szufladzie będą moje glony wakame, które są w gigantycznym worku, którego nigdzie nie spakuję, że mój rysunek i wycinki z gazet na ścianie ścisną w żołądku i że nie będzie tak ostatecznie.

Ludzie są tacy uczepieni tych dramatyzmów – gestów, które mają coś sprawić, słów, które mają porządnie siąść, jakichś wspomnień, o których nie będzie można zapomnieć. Nie można tak po prostu sobie odejść, wyjść, zamknąć drzwi na klucz, podziękować, pocierpieć trochę i dać sobie czas.

Postanowiłam, że nie będę się nad sobą użalać, nie będę już zerkać na foty, nie będę się czepiać tych wszystkich wyjazdów, na które mieliśmy jechać, tych wszystkich marzeń sprzed dwóch lat, z których prawie żadne nie zostało zrealizowane. Postanowiłam naprawdę odejść.

Po trzech godzinach od wyjścia już zerkałam  na telefon, czy jest sygnał. I znów byłam na siebie wkurwiona, że znowu to nie jest naprawdę. Wtedy skorzystałam z tego telefonu i obdzwoniłam znajomych. Zapewniłam sobie szczelną ochronę przed głupimi rzeczami na kilka dni i było mi wstyd, że ja, taka samodzielna, muszę prosić innych o pomoc.

I to była pierwsza lekcja, jaką wyciągnęłam.

Druga rzecz, jaką zrobiłam to pomyślałam sobie (ale tak szczerze): niech się dzieje, co chce. Co będzie to będzie. Będę wysyłała cefałki wszędzie, gdzie będzie mi się podobała praca. Przecież tego mieszkania nie muszę mieć akurat w tym mieście.

Przecież ja nawet tego miasta nie lubię.

Fakty są takie: jestem na łopatkach. Nie mam pracy, nie mam kasy, mam milion opłat, wiem, że nie ma powrotu, ani odwrotu. Mam swoje dno.

Przestałam się czepiać jakiś rzekomo ważnych ustaleń. Pomyślałam sobie, że będę po prostu robiła swoje, a co się zdarzy, to się zdarzy. Wezmę to, co mi rzuci życie, pod warunkiem, że będzie mi się to podobać.

Minęło trochę czasu, bo nie powiem, że był to ekspres, i zaczęłam mieć wybór. Wiecie, w sensie, że moje życie tu i teraz przestało być efektem jakichś perturbacji, na które nie miałam wpływu, tylko zaczęło być jakimś ludkiem z plasteliny, którego sobie rozmontowałam i zaczęłam lepić nowego, po swojemu.

Zaczęłam być sama, nie, bo tak wyszło, tylko dlatego, że nie chciałam replay’a tej smutnej historii. Nie miałam pracy w korporacji, nie dlatego, że musiałam odejść, tylko dlatego, że już nie wysłałam do żadnej korpo więcej swojego CV. Nie dostawałam pracy nie dlatego, że mi się nie chciało jej szukać, tylko dlatego, że szukałam jej poważnie, bo chciałam robić, co lubię robić.

Jasne, że konto zaczęło pęcznieć od okrągłości zera, musiałam zgiąć kark, przestać się skupiać ciągle na tym, dlaczego ludzie się żenią, zaręczają, kupują auta i rodzą dzieci i że jakim prawem ja jeszcze tego nie robię!?

I wtedy dotarło do mnie: ciągle na coś czekam, wiecznie patrzę się wstecz, ciągle się porównuję, ciągle czegoś żądam, bo kiedyś sobie wymyśliłam, że teraz powinnam mieć męża, magistra i dziecko, oczywiście, z hulającą karierą felietonistki. Przy zestawieniu z nadwagą, singielstwem (co za słowo) i edukacją na finiszu, to słaby wynik.

Więc niczego nie będę oczekiwać, nie będę się patrzeć na rzeczy przez pryzmat tego, jak powinny wyglądać. Pieprzę swoje narzekanie, wmawianie sobie, że kiedyś na pewno będę szczęśliwa, ale jeszcze nie teraz, że jeszcze muszę poczekać.

Nie będę się ze sobą obchodzić jak z jajkiem, wybaczać sobie bez przerwy sabotaży dobrych zmian: diet, ćwiczeń, pracy, znajomości.

Wystarczy przestać oczekiwać, mieć do wszystkich żal, czekać, aż będzie lepiej (bo nie będzie) i się uprzeć i zrobić coś wreszcie do końca.

Będę lepsza.