Ci, którzy mnie dobrze znają wiedzą, że nie przejmuję się pierdołami z życia codziennego. Być może zdążyłam się już namartwić przez lata studiów na jagiellonce, albo wtedy, gdy mimo pracowania od rana do późnego wieczora, musiałam dokładać do życia z babcinych oszczędności.
Ci, którzy mnie znają wiedzą jednak, że w przypadku relacji międzyludzkich jestem w stanie przejmować się każdą pierdołą i dzielić włos na czworo.
Ci, z którymi kiedyś mieszkałam, wiedzą też, że czasem mam dni, w których jestem skrajnie nieszczęśliwa, zupełnie jak na koloniach, na które nie chciałam jechać.
Bo rodzice za daleko, bo mama mi daje czystą piżamkę, bo pościel inaczej pachnie, bo obiad zawsze smakuje znajomo, bo w radiu gra zawsze Trójka, bo tata wraca o 15:00 do domu, bo siostry lekcje, które robimy razem, bo moje pianinko i moje książki, i mój widok z okna.
Mam 30 lat i przychodzą dni, w które się czuję sierotą zdaną tylko na siebie. Że jak boli, to samemu trzeba iść do lekarza, wynurzyć się spod kołdry, dojechać jakoś do przychodni, potem pójść do apteki, wrócić do domu, samemu zaparzyć herbatę i popić tabletki i jeszcze pójść do sklepu, bo czegoś zabrakło. Te zupełnie oczywiste i normalne rzeczy w te dni urastają do rangi wielkich osiągnięć i krzywdy, jakiej ja, biedna sierota, doznaję.
No i dzisiaj jest taki dzień. Że bym chciała być w domu, w którym pachnie rosołem i ogórkiem z kanapki i herbatą z sokiem malinowym od babci. W którym pali się w kominku, a zapach dociera na moje piętro, na którym króluję z siostrą.
A królujemy tak, że leżymy przykryte po brodę kołdrą, gramy w The Sims (jedna gra, druga patrzy), albo oglądamy Sablewską, która ubiera innych ludzi, albo przygody na Wspólnej.
Czasem jest mi smutno, bo takie rzeczy pewnie nigdy nie wrócą. Chociaż może kiedyś ja swoim dzieciom dam taki dom i takie bezpieczne ciepełko, do którego zawsze będą chciały i mogły wrócić.