Skip to content

Nie wierzę w przypadki, ale ufam zbiegom okoliczności. Mam jakieś silne przekonanie o tym, że nic się nie dzieje bez przyczyny, albo bez powodu i że wszystko jest po coś i czemuś służy.

Nie wiem ilu z Was było tu rok temu*, kiedy pisałam o tym, jak bardzo i dlaczego urodziny są dla mnie ważne. Kiedy dzisiaj wróciłam do tego wpisu, z jednej strony byłam ogromnie zdziwiona, że sam fakt, że miałam urodziny, potrafił całkowicie wyłączyć mi negatywny odbiór przykrej rzeczywistości na 24 godziny, a z drugiej, poczułam ulgę, że jestem o rok starsza i że tegoroczne urodziny przeżywam w innej rzeczywistości.

Jadąc dzisiaj do pracy w mokrym autobusie, trzymając na kolanach pudło pieczonych do nocy babeczek, pomyślałam sobie: za dwa lata będę kończyć trzydziestkę.

I… nie poczułam nic.

Żadnego: Oesu ale jestem stara, ani: Boże, jak ten czas leci! Mam 28 lat, żyję, dojrzewam, uczę się i w ciągu ostatniego roku nauczyłam się przede wszystkim tego, że wiek to nie wyrok i o niczym nie świadczy. Jak sobie uzmysłowiłam ten jakże oczywisty fakt, to dotarło do mnie, że mogę zrobić tak naprawdę wszystko. Nawet, jeśli czasem trzeba zacząć od kroku wstecz.

Rok temu był poniedziałek. Z pudełkiem pełnym ciastek jechałam ze Śląska do Krakowa dzikoporannym autobusem, żeby zdążyć do pracy. Siedząc za korporacyjnym biurkiem z miłymi, acz obcymi ludźmi, liczyłam życzenia na Facebooku. Czekałam na 17:30, żeby wyjść z biurowca, przejść kilometr pieszo i wsiąść do tramwaju. W knajpie, za którą nie przepadam, czekałam na moją przyjaciółkę, która wtedy od kilkudziesięciu godzin miała iPhone’a 5. Pamiętam dobre piwo i szybki powrót do domu. Pamiętam, że szybko poszłam spać. Pamiętam, że poczułam też, że jeśli ma być tak już zawsze, to chyba nie będę już nigdy świętować urodzin, bo i po co. Że co my niby świętujemy? Dzień narodzin człowieka pogrążonego w chujni?

Pierwszy, i jeden jedyny, raz w życiu wtedy tak pomyślałam i faktycznie, chujnia nadeszła za kilkanaście dni, kiedy tzw. okoliczności życiowe pozamiatały mój zbudowany z zapałeczek, papiereczków i igiełek zatęchły światek gnuśnego człowieczka.

I wtedy właśnie sobie myślałam: Chryste, mam 27 lat, całe dorosłe życie w Krakowie, muszę tu zostać, przecież nie wrócę, bo jak to będzie wyglądać. Nic mi się już nie uda, skoro nawet w tak niefajnej pracy mnie nie chcieli. Za 3 lata trzydziestka, a ja w jeszcze większej dupie, niż jak miałam lat 25 i kiedy wydawało mi się, że może, o, już zaraz będzie ŻYCIE.

Życie, proszę Państwa, jest TU i TERAZ. Dzieje się właśnie kiedy piszę ten wpis, a Państwo go czytacie. Dzieje się wtedy, kiedy pijecie przepyszną kawę z ekspresu, a także kwaśną lurę bez mleka, bo akurat zabrakło. Jest wtedy, kiedy idziecie pić na miasto i wtedy, kiedy do 18:00 zdychacie na ciężkim kacu. Jest, kiedy wychodzicie z domu, ale też wtedy, kiedy leżycie pod kołdrą i unikacie świata. I wbrew pozorom, w takich chwilach (podobnie jak w żadnych innych), nie można sobie włączyć na nie pauzy. I niestety też, nie za bardzo można je sobie zaplanować.

Ostatnio wydaje mi się, że klucz naszego dojrzewania polega na tym, żeby zdać sobie sprawę z tego, na ile nasze wyobrażenia o sobie samych, pokrywają się z rzeczywistością.

Gdybym miała się sądzić za to kim jestem teraz, w stosunku do tego jak sobie siebie przez lata wyobrażałam, to sumę tych różnic mogłabym opatrzyć hasztagiem “porażka”. (Bo przecież faktycznie, w wieku 17 lat byłam doskonale obeznana z tym, jak się życie potoczy i że przecież skończyć studia, znależć męża, zdobyć świetną pracę i urodzić dziecko, to plan idealny i niemożliwy do spartolenia w perspektywie AŻ pięciu lat).

Skończyłam z patrzeniem na siebie, jak na lalkę bez oka, albo sterowanego autka bez baterii. Myślę też, że właśnie dlatego w ciągu ostatniego roku mojego życia udało mi się:

  • zrobić krok do tyłu
  • wyprowadzić się z miejsca, w którym źle się czułam
  • zrobić krok do przodu
  • znaleźć pracę, w której dobrze się czuję i do której chce mi się wracać po dłuższej nieobecności
  • pojechać na wyjazd za granicę za własne pieniądze
  • kupić karnet na siłownię i na nią chodzić
  • poznać kilka bardzo inspirujących osób
  • ściąć włosy, “bo tak”
  • nie uciec i nie uciekać
  • zmienić kompletnie styl ubierania
  • nauczyć się rolkować ciuchy z sierści
  • polubić kapary
  • zakumplować się z kilkoma facetami
  • niezsabotować urodzinowej niespodzianki
  • niezalać ani jednego laptopa
  • kupić buty na obcasie
  • kupić porządną zimową kurtkę i elegancki płaszcz
  • przyznać się do porażki
  • zaangażować się w akcję charytatywną
  • nie zrobić czegoś, czego dziś bym bardzo żałowała
  • przestać oceniać ludzi pochopnie i szybko ich skreślać
  • postanowić przestać się nad sobą użalać
  • nie oglądać tak wiele seriali (patrz: nie uciekać)
  • spełnić jedno wielkie marzenie
  • porządnie się za siebie wziąć.

Prawda bowiem jest taka, że w życiu jednak chodzi właśnie o to, żeby być szczęśliwym. A żeby być szczęśliwym, trzeba zrozumieć, że życie jest fajne. I że ludzie są fajni. Nawet jeśli przychodzą złe wieści w kopertach lub nie, albo jak czasem jest pod górkę, albo kiedy dzieje się źle i nie mamy na to żadnego wpływu.

I jak sobie to zaakceptujesz, jeden z drugim, tę sinusoidalność życia w sensie i to, że po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój, to będziecie mogli sobie siedzieć, tak jak ja, patrzeć na tulipana, którego dostałam od koleżanki Ani, lub na kota z ciastoliny, którego ulepił mi kolega Adam i na piękne rebusy, które mi narysował (a które, jeśli odgadnę, tu wrzucę) i się uśmiechać w poczuciu tej miłej normalnej zajebistości życia, którą tak perfidnie zdarza nam się olewać.

image

*Dziś na świecie żyje 7 miliardów 212 milionów 556 tysięcy 722 osób (dane na godzinę 15:26). To o 115 milionów 145 tysięcy 222 ludzi więcej, niż rok temu o tej porze 🙂