Skip to content
Fot. Matt Wiebe
Fot. Matt Wiebe

Jest coś takiego, jak TEN DZIEŃ. Dzień, którego się nie spodziewasz: w którym masz ochotę pieprznąć wszystkim, powiedzieć: „sorry, już nie gram, idę do domu” i faktycznie do niego pójść. Dzień, który sprawia, że przypominasz sobie, że świat to nie tylko szynka parmeńska na aglio olio, ale i suche kluski z makiem. Więc dziś TEN DZIEŃ zamieszkał w moim kalendarzu.

TEN DZIEŃ zaczyna się niewinnie pierwszą pobudką o 7:45. Budzik mógł być nastawiony na późniejszą godzinę, ale przecież poranna kawa i brak pośpiechu to to, co ludzie poprawiający jakość swojego życia ostatnio bardzo sobie cenią. A więc budzik dzwoni gitarkową melodyjką do 8:00 i sprawia, że w końcu podnoszę się z posłania i idę się szykować. Myję buzię, zęby, włosy, następnie piję kawę, jem jajko na twardo i kanapkę na waflu ryżowym, popijam kawę i robię makijaż. Nie pokremowałam twarzy, więc podkład lekko ściąga mi skórę.

Muszę dziś wyglądać porządnie, bo jadę na przetarg do zadbanych pań brand menedżerek marki premium. Przypominam sobie, że mimo tego, że wzięłam ładną sukienkę, w którą znowu wchodzę, to zapomniałam wziąć normalnych butów, więc zmuszona jestem wyjść w czarnych sznurowanych cichobiegach na białej podeszwie.

Po porannej toalecie dowiaduję się, że na spotkanie nie muszę jechać autobusem, bo mój przyjaciel mnie podwiezie. Wsiadamy do autka, wyjeżdżamy i jestem co do minuty punktualna. Stoję na zewnątrz, ale wieje i siąpi, więc wchodzę do środka szklanego biurowca. Po wejściu do niego orientuję się, że nie ma poczekalni, ani nawet krzesła, na którym mogłabym przycupnąć, więc stoję i czekam na resztę przetargowego zespołu. Właściwie to nie czekam, tylko czuję się jak piąte koło u wozu psując harmonię błyszczących posadzek i ścian w hallu, więc wychodzę na zewnątrz, gdzie pizga, pada i pachnie pośpiecznie palonymi papierosami. W oddali widzę drepczących znajomych z pracy i cieszę się, że ta pogoda za chwilę przestanie mnie obchodzić.

Wjeżdżamy na trzynaste piętro wieżowca, a mnie szczerze urzeka widok za oknem na całą ścianę, mimo, że to panorama Krakowa, który o tej porze roku wygląda po prostu najgorzej. Do picia dostaję kawę z pianką i szklankę wody, wyciągam swój notesiczek, nowe pióro (a kocham pisać piórem i od niedawna znów je mam) i jestem gotowa do rozpoczęcia spotkania.

Idzie świetnie: koleżanka prezentuje strategię, kolega z rękawa wyciąga talię złożoną z samych asów, a ja patrzę za okno, bo właśnie na przejściu dla pieszych pojawiło się stadko przedszkolaków ubranych w kamizelki odblaskowe i doznaję olśnienia, że z tej perspektywy wyglądają jak stado kaczuszek z filmów na YouTube.

Przez resztę spotkania dzielę się swoją wiedzą, uzupełniam, dodaję, zapewniam, doradzam. Spotkanie się kończy, a my wychodzimy z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku, za który należy się dobre drugie śniadanie.

W moim przypadku ma ono postać sałatki z kotletem z soczewicy i dwóch kaw z ekspresu. Piszę jeszcze kilka maili i sprawdzam autobusy na Śląsk, bo na 17:30 muszę być na spotkaniu w Gliwicach. Zakładam, że będą korki, więc wybieram wcześniejszy autobus, za to z przesiadką.

Tuż przed wejściem do autobusu kupuję wodę, bo nauczyłam się pić regularnie i wyjeżdżam. Przez pierwsze czterdzieści minut podróży wyjeżdżamy z Krakowa, a w drugie tyle dojeżdżamy do centrum Katowic. Za późno się orientuję, że pora wysiadać i wyskakuję z autobusu w ostatniej chwili. Gdy drzwi się zamykają, orientuję się, że zapomniałam wody. Ale to nic, kupię sobie zaraz nową na dworcu i wypiję w pociągu.

Wchodzę na dworzec, sprawdzam pociągi i już wiem, że pociągiem nie pojadę, bo remontują tory dokładnie między dwiema ostatnimi stacjami, a ja na tej ostatniej chcę wysiąść. PKP ustami pani kasjerki proponuje mi komunikację zastępczą pod nazwą „spóźnienie”, więc z niej rezygnuję. Zerkam na zegarek, jest 16:20, a mój zapas czasu się kończy.

Postanawiam, że pojadę komunikacją miejską, a wiedz, drogi czytelniku, że podróże autobusami miejskimi po kilku miastach na Śląsku, to bardzo wątpliwa przyjemność. Robię jeszcze kontrolne siku w ładnym kiblu na PKP i idę na autobus.

Na przystanku sprawdzam godzinę odjazdu autobusu pośpiesznego. Rozkład mówi, że o 16:32 będzie, a ja szybko obliczam, że jestem uratowana, bo jednak zdążę. Patrzę na zegarek: 16:35. Zaciskam więc mocno powieki i dłonie i szepczę do siebie przeciągłe, soczyste ja pierrrrdolę. Przez kolejne minuty spoglądam co chwila w niebo i pytam Boga, co mnie podkusiło, żeby robić te kontrolne siku. Ja prawie nigdy nie robię kontrolnego siku. W dodatku na dworcu i za 2,50zł.

Na przystanku jestem sama, do odjazdu mam jeszcze kwadrans, więc przechodzę przez ulicę i idę kupić sobie kolejną tego dnia butelkę wody mineralnej oraz podwieczorek. Mam czas, więc się nie śpieszę. Wybieram wodę z dzióbkiem, wafle ryżowe i trochę białka w postaci kabanosa (85kcal w porcji). Płacę i wychodzę z Żabki. Autobus już jest na przystanku. Zapchany po brzegi.

Wiem już, że nie usiądę, więc nie zjem też swojego podwieczorku. Jedyne, co mnie cieszy, to to, że w tym tłoku będę mogła pić wodę, bo mam butelkę z dzióbkiem. Z daleka widzę jedno wolne miejsce, więc z przyczajki na nim siadam. Mój złoty plecako-worek umieszczam między nogami swoimi i moich trzech współpasażerek, a torebkę kładę na kolanach. Butelka wody uwiera mnie pod pachą, więc kładę ją sobie na torebce i czuję napierający na siedzącą mnie tłum styranych po robocie ludzi.

Stoi nade mną pięćdziesięciolatek, który chwieje się na boki zapewne dlatego, że trzyma się paska na górnej rurce i robi to tylko jedną ręką. W drugiej trzyma telefon, którym czasem wali mnie w głowę, bo kierowca wykonuje dość gwałtowne ruchy. Obczajam więc współpasażerki. Jedna ma niebieskie ombre na włosach, którego  zapragnęłam. Dwie pozostałe mówią o licencjacie. Jedna z nich mówi o tym, że jej praca ma 17 (siedemnaście) stron i dzisiaj klepnął ją promotor, a ja po raz pierwszy w życiu zaczynam mieć prawdziwy żal do siebie, że nie udało mi się napisać pracy i się obronić.

Czas się napić, więc zębami odrywam skuwkę z dzióbka i… pół szklanki wody wylewa się na moją rękę, ścieka na torebkę, leci ciurkiem po mojej nodze do buta i na mój złoty plecaczek. Ktoś na mnie pewnie patrzy, więc nie ruszam ustami, gdy mówię do siebie niemniej soczyste, co poprzednio kurrrwa mać.

Żeby nie było siary, rękawem nieprzemakalnej kurtki próbuję zetrzeć z mojej eko-skórzanej torebusi wodę. Nie da się, więc strzepuję ją sobie na rajty, skoro i tak już są mokre. Próbuję się delektować wodą, gdy do autobusu wsiada trzech kobuchów, czyli kanarów. Za wczasu wyciągam z mokrej torebki telefon i odpalam bilet na Mobilecie. Panowie kręcą się w kółko, tłum się miesza, napiera, odchyla, nachyla, stęka, przetrząsa kieszenie i depcze. Depcze też mój plecaczek, bo naprawdę nie ma miejsca. Pan kobuch dowódca rezygnuje z kontroli i wysiada. Pakuję znowu wszystko z powrotem do torebki.

Przypomina mi się ten kabanos i wafle. Mam jeszcze parędziesiąt minut jazdy, więc zdążę zjeść. Patrzę raz jeszcze na te moje współpasażerki, wszystkie umęczone mijającym dniem i oszczędzam im chrupania nad uchem i zapachu kiełbasy.

Jestem jeszcze w mieście przed tym docelowym, gdy na wieży kościelnej wybija 17:30. Godzina mojej wizyty właśnie wybija. Liczę ile sesji zostało do zakończenia całej terapii i zaczynam czuć totalną frustrację, że akurat teraz coś takiego mi się przytrafia. Piszę więc w opór narzekackiego SMSa do Bąbelka i wylewam swoje żale o tym, że korki, że chciałam dobrze, ale znowu korki i że mam dość tego jeżdżenia pomiędzy trzema miastami. Po dwóch minutach dostaję powiadomienie:

ODCZYTANO.

O 17:47 dojeżdżam do Gliwic. W perspektywie czeka mnie jeszcze pół-sprint z plecakiem i ciężką torebką dyndającą na ramieniu. Gdy tylko wysiadam z autobusu, zaczyna kropić. Zakładam kaptur, ale od szybkiego marszu, ciągle mi spada, więc olewam już suchy włos. Ważne, żebym jak najmniej straciła z jednej z ostatnich sesji.

Drepczę szybko, ale tak szybko, że palą mnie mięśnie na piszczelach, gdy słyszę charakterystyczne szuranie. Rozwiązał mi się but. Uwagę skupiam tylko na nim, więc nie patrzę na chodnik, But i rozwiązane sznurówki, które za kilka sekund mam zawiązać lądują w błotnistej kałuży.

Kurwa mać! – warczę głośno w myślach, ale okazuje się, że nie tylko tam. Przechodnie odsuwają się ode mnie na chodniku. Mam przynajmniej miejsce do kucnięcia i zawiązania sznurowadeł.

Docieram w końcu na miejsce i wciskam guzik w domofonie. Jest dokładnie 17:58, a ja zaliczam 28 minutowe spóźnienie. Zanim siadam w fotelu, spóźnienie rośnie do 30 minut.

Czuję wkurwa, wstyd, że się spóźniłam i irytację, że nawet nie powiem nic mądrego, bo jestem tak skupiona na tym, że palą mnie mięśnie pod moimi mokrymi rajtuzami. Wykorzystuję więc wkurwa i zaczynam litanię żali.

Że jeżdżę, że nie mam swojego kąta, że mi jest dobrze, ale że się w tym nie odnajduję i nie znam siebie takiej. Że cieszę się ze stabilizacji, ale to dla mnie coś nowego i mnie onieśmiela, a do tego wszystkiego nic nie piszę, bo zajmuję się życiem i nie mam przez to czasu dla siebie.

Pani K. mówi mi kilka intrygujących zdań i sesja się końcy. Płacę zgodnymi, bo od rana pamiętałam, by mieć zgodne. Pani lubi, jak płacę zgodnymi.

Po 22 minutach jestem już na zewnątrz, gdzie już nie pada. Wsiadam do samochodu mamy i jadę do domu. W domu robię sobie kolację, gadam z mamą i orientuję się, że w głowie układam tekst.

Tekst o dniu, który był chujowy, o tym, że dawno nie miałam chujowego dnia. Tekst o tym, że widziałam dzieci w żółtych odblaskowych kamizelkach, które wyglądały jak kaczuszki. Tekst o tym, że takie dni się zdarzają i że da się je przeżyć. Tekst, który mogłabym wrzucić na blog.

Idę na górę. Ze złotego plecaczka wyciągam laptop i piszę zdanie:

Chujnio, uleczyłaś mnie.