Skip to content

Siedemnaście lat temu był 21. października i też była sobota. U mnie w domu w soboty wstawało się przed 9:00. Na kuchennym blacie już stały torby z zakupami na weekend. Świeże pieczywo, warzywa, mięso, jarzyna na rosół, trochę słodyczy, zgrzewki wody mineralnej.

W soboty jadałam pierwsze w tygodniu śniadanie przed telewizorem. Najczęściej przy 5-10-15, MTV albo RTL7, gdzie leciały bajki. Po śniadaniu kokosiłyśmy się z siostrą w piżamach, a potem przez dwie godziny sprzątałyśmy wraz z tatą mieszkanie, bo mama zazwyczaj w soboty bywała na uczelni.

O 13:00 byłyśmy gotowi z obowiązkami i nadchodziła przemiła pora gotowania obiadu, który potem jedliśmy we trójkę. Po obiedzie tata robił sobie sjestę, a my z siostrą rozchodziłyśmy się do swoich pokoi. W sobotnie popołudnia najczęściej włączałam program do robienia muzyki, bo nie miałam wtedy internetu, i tworzyłam sobie całe albumy muzyczne. Gdy po kilku miesiącach materiał na album był gotowy, w Corelu robiłam okładkę albumu, drukowałam ją, piosenki eksportowałam jako mp3 i nagrywałam na płycie.

Biurko miałam przy oknie, a z okna było widać pół zielonego Zabrza i panoramę Gliwic. Jesienią wyglądało to szczególnie wyjątkowo, za sprawą różnokolorowych koron drzew. Wieczorami zaś panorama miasta wyglądała najlepiej, bo kochałam wpatrywać się w migoczące światełka wydobywające się z okien i snuć domysły, kto, co i jak teraz robi w każdym z tych okienek.

Nigdy nie zapomnę tego beztroskiego uczucia posiadania wolnego dnia, ale i obecności najbliższych tuż za ścianą. Zawsze będę się już odnosić do tamtych chwil, w którch tworzenie było dla mnie czymś kojącym, przyjemnym i zupełnie nie irytującym. Przez muzykę potrafiłam się nie tylko relaksować, ale i werbalizować swoje emocje. Półświadomie latami fundowałam sobie doskonałą terapię, dzięki której burzliwe lata gimnazjum były dla mnie bardziej znośne. Nie przeszkadzało mi, że nikt tego nie słucha, że nikt o tym nie wie. Nie goniłam za uznaniem i dzięki temu naprawdę cieszyłam się tym, co robię. Dziś cały czas gdzieś z tyłu głowy mam poczucie, że jestem niewystarczająco dobra, że chciałabym być bardziej. Bardziej znacząca, bardziej rozpoznawalna, bardziej godna do naśladowania. A w sumie po co mi to?

Dziś najchętniej usiadłabym przy moim biurku przy oknie, popatrzyła sobie na kolorowe Zabrze z dziesiątego piętra i otworzyła nowy plik, w którym zaczęłabym układać dźwięki.

Usiadłam za to na żółtej kanapie, jeszcze w piżamie, bo się wygrzewam chorobowo, otworzyłam nowy plik tekstowy i spoglądam co chwila w okno. Na inne bloki, w innym mieście, siedemnaście lat później. 

Szukam siebie i chyba dziś znowu się ze sobą spotkałam. I tym razem to miłe spotkanie.