Pewnie wręczyłabym Ci kartkę i butelkę wina, bo kwiatów się dziś nie daje. Pewnie kupon w totka na szczęście i jakiś śmieszny rebus, bo kiedyś rysowaliśmy ich dużo. Do koperty włożyłabym kilka wartościowych papierów na potrzeby nowej drogi życia. Pewnie bym się popłakała w kościele, a potem złożyła Ci niepoważne życzenia, bo rzadko bywaliśmy przy sobie poważni. Pewnie raz, czy dwa razy byśmy ze sobą zatańczyli, wypilibyśmy też kilka kieliszków za Wasze zdrowie. Pewnie podobałby mi się Wasz pierwszy taniec, bo przecież kochasz tańczyć i zawsze był to Twój żywioł. Prawdopodobnie byłabym zachwycona, że jesteś już o krok dalej, że będziesz Panem Mężem. Pewnie tak właśnie by było.
Nie wiem czy kiedyś tu byłeś, ale zapewne zdarzyło Ci się kliknąć w jakiś link, kiedy bywało wokół głośno. Nie wiem za to, czy kiedyś coś stąd przeczytałeś, bo wiem, że to nie Twoje klimaty. Jest więc szansa, że i tym razem nie będzie inaczej. Jest jednak cień szansy, że zrobisz wyjątek.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio rozmawialiśmy. Na żywo nie widziałam Cię ładnych kilka lat. Czasem nawet zastanawiam się, jak to w ogóle możliwe, szczególnie w naszym przypadku, chociaż przecież wiem, jak to jest mieć „inne” życie i pozorny brak czasu.
U mnie w porządku. Mieszkam tu, gdzie kiedyś. Nadal mam park pod domem, w którym można spokojnie „skurzyć peta” i pośmiać się na ławce o bliżej nieokreślonej godzinie dnia lub wieczoru. Nie skończyłam studiów, więc niewiele się zmieniło w tej kwestii od czasu, kiedy widzieliśmy się ostatnio. Czasem się z kimś spotykam, częściej jednak jestem sama. Ostatni raz byłam naprawdę zakochana cztery lata temu, czyli mniej więcej wtedy, kiedy widzieliśmy się ostatni raz. Dlaczego nie wyszło? Długi temat.
Cóż jeszcze, z tych takich najpotrzebniejszych informacji… Zarabiam, piszę, w tym roku jeżdżę po Polsce i żyję trochę inaczej, niż dotychczas. Wcześniej prawie dwa lata pracowałam w agencji reklamowej. Było fajnie.
Wciąż nie mam samochodu, ale mam za to fajny rower. Mam do niego porządne zapięcie, ale boję się go zostawiać, bo mam wrażenie, że zaraz ktoś mi go ukradnie. Kiedyś się nie bałam i nawet nie zapinałam roweru. Chciałabym nim jeździć na basen, ale się cykam.
Pamiętasz pewnie moją siostrę? U niej wszystko super. Zaręczyła się i obroniła wcześniej, niż ja, mimo, że gdy szłam na studia, ona zaczynała gimnazjum. Ona też będzie brać jakoś niebawem ślub.
Tak szczerze Ci powiem, że nie sądziłam, że dzień Twojego ślubu nadejdzie tak szybko. Może dlatego, że pamiętam te wszystkie miłostki, o których mi czasem opowiadałeś, pamiętam wszystkie wielkie gesty, które czasem kruszyły mi serce, bo zawsze jakoś miałeś pecha. I stałeś nieraz z tym naręczem kwiatów czekając którąś z kapryśnych księżniczek, a w zamian dostawałeś tylko uniesienie brwi i niezręczną ciszę. Zawsze miałeś serce na dłoni.
Dużo mnie ominęło. Nigdy przecież nie widziałam Was razem, choć znam Was oboje. Ucieszyłam się, że trafiłeś na kogoś, kogo lubiłam i nie miałam tego dziwnego wrażenia, że jest w tym jakiś ukryty interes.
To takie dziwne. Poznaliśmy się jako dzieci. Do szkoły nosiliśmy plecaki, na nogach mieliśmy schodzone, ale porządne adidasy, a gdy było ciepło, jeździliśmy do niej rowerem. Wypiliśmy po kryjomu wspólnie pierwsze piwo (Lech), zapaliliśmy pierwszego w życiu, skradzionego rodzicom, papierosa (Marlboro light). Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu: w szkole, po szkole, w wakacje, do tego godziny wiszenia na telefonie i na gadu. Egzaminy, sprawdziany, studniówka, miłości, złamane serca, rozczarowania, imprezy, porażki – to wszystko przeszliśmy razem. Dzisiaj nie wiem nawet, gdzie mieszkasz.
Słyszałam, że się uczyłeś jakiś czas temu niemieckiego, kilka nieistotnych faktów znam też z Facebooka, choć mało na nim Ciebie. Dwa lata temu ktoś mi powiedział, gdzie pracujesz, ale chyba już nie pamiętam, co to było. Z newsów, których dowiedziałam się przypadkowo pocztą pantoflową, usłyszałam o ślubie. Nawet do Ciebie napisałam, ale nie odpisałeś. Może mam zły numer, może nie miałeś czasu, może SMS nie doszedł, a może zapomniałeś odpowiedzieć.
O tym, co było kiedyś, czasem przypomina mi adresownik, który mam od 1996 roku, a z którego korzystam do dziś. Mam tam zapisany Twój adres, telefon stacjonarny, komórkowy, numer gg i identyfikator z CB radia. Ten ostatni znam na pamięć od siedemnastu lat. Mam też pudełko ze zdjęciami i mnóstwo tam Twoich.
Pamiętasz, miałam kiedyś aparat, który nosiłam do szkoły. Czasem mnie odprowadzałeś do domu, mimo, że było to w kompletnie innym kierunku od Twojego osiedla i robiliśmy zdjęcia bezsensownym rzeczom. Dzięki temu mam zdjęcia hub na drzewach wzdłuż De Gaulle’a, oraz mój ulubiony cykl: zdjęcia eleganckich lub śpiących w dziwnych pozach meneli.
Początki były różne, ale traktowaliśmy siebie jak kumpli na całe życie. Ileż było tych wszystkich wódek w męskim towarzystwie, na których byłam jedynym chłopakiem bez siusiaka. I mimo, że tak było, zawsze, ale to zawsze, kiedy wracaliśmy z miasta, odprowadzałeś mnie dwa kilometry do domu, a potem wracałeś przez las do siebie. I poza jednym razem, kiedy dla jaj krzyczałeś w krakowskim nocnym autobusie „Wisła skisła, a pasy to kutasy!”, czułam się przy Tobie bezpiecznie.
Nie znosiliśmy francuskiego, w którym oboje byliśmy słabi jak prąd w dynamo. Lubiliśmy kilka piosenek i uwielbialiśmy tańczyć na dyskotekach (wtedy jeszcze tak się mówiło). Mieliśmy jeden wspólny hit Timberlake’a, do którego tańczyliśmy, kiedy tylko się dało.
Miałeś również nosa do moich chłopaków – delikatnie się nabijałeś z tych, których nie lubiłeś i, przyznaję po latach, miałeś rację. Może powinnam była Cię wtedy posłuchać, bo chyba zawsze chciałeś dla mnie dobrze. No, ale ja byłam zakochana.
Wiesz, co czasem jest paskudne? Że coś się pieprzy i że to czasem niczyja wina. Że tak się po prostu czasem dzieje. Łatwiej by było powiedzieć, że to moja wina, bo się nie odzywałam, albo że Twoja, że nie dzwoniłeś. Teraz można powiedzieć tylko „prrrrrrt, zepsuło się”. I mimo, że tak się stało, to zawsze w myślach miałam Cię gdzieś blisko, jako taką część życia, która wywarła ogromny wpływ na to, jak moje życie wyglądało, jakie mam dziś poczucie humoru i jakie rzeczy do dziś są w stanie mnie rozśmieszyć.
Może to jest jakiś znak, że po dziesięciu latach przyszedł czas na grubą kreskę i pogodzenie się z tym, że pewnych rzeczy już nie ma i nic już nie będzie takie, jak kiedyś. Nie, że jest gorzej, jest po prostu inaczej, niż sobie to wyobrażałam. Na pewno inaczej, bo w tym świecie nie ma Ciebie i tych wszystkich śmiesznostek, które jakoś mnie wypełniały przez lata.
Pewnie z nas dwojga tylko ja to tak przeżywam, ale ja zawsze przeżywałam takie rzeczy bardziej i dłużej. W każdym razie, chciałam to powiedzieć. Niby uniwersalnie, bo pewnie każdy z nas ma takiego Ciebie, z którym coś się po drodze spieprzyło i nie wiadomo, co zrobić i jak powiedzieć „cześć”. A to jest takie moje „cześć”, które, jeśli nie dotrze do Ciebie, to na pewno jakimś cudem nie zniknie z telefonu, komunikatora. Będzie sobie tu wisieć, aż może kiedyś na to trafisz. Będziesz wtedy wiedział, że któregoś tam lipcowego dnia, przetrawiłam temat i postanowiłam do Ciebie znowu napisać.
Bo chcę Ci powiedzieć, że bardzo się cieszę, że znalazłeś Kogoś Ważnego, z kim chcesz dzielić życie z wzajemnością. Że masz miłość, pasję (to wiem z Facebooka), pracę (to od koleżanki) i że się rozwijasz (to wywnioskowałam). Życzę Ci z całego serca, żeby to wszystko, co Cię niedługo czeka, było zgodne, szczęśliwe i trwałe. Żeby było tak, jak sobie to wymarzyłeś, z ludźmi, którzy są dla Ciebie ważni wokół. Żeby DJ grał same Twoje ukochane piosenki i żebyś mógł zrobić robot-dance, jeśli jeszcze czasem Ci się zdarza.
Pewnie powiedziałabym Ci to wszystko składając życzenia i bym Cię uściskała. To, co jednak faktycznie mogę, to trzymać kciuki, żeby tak się stało i gorąco Ci tego życzyć.
Wszystkiego dobrego, przyjacielu.