„Wszystko było dobrze, układało się, mieliśmy wspólne plany, aż nagle straciłam pracę. Nie mogliśmy tak często wychodzić na miasto, nie dokładałam się do zakupów. Powtarzał, że damy sobie radę, żebym się tym nie przejmowała, ale trudno się nie przejmować w takiej sytuacji. Szukałam pracy, chodziłam na rozmowy, czułam presję, byłam bardziej skupiona i mniej radosna. Po miesiącu przestał się odzywać.
Kiedy dopytywałam, unikał odpowiedzi, wykręcał się zapracowaniem, zmęczeniem, potem jesienią, potem jakąś chandrą, aż w końcu spytałam go wprost – powiedział, że on nie wie, o co chodzi, ale mam go nie pytać, bo mi i tak nie odpowie. Po kilku tygodniach walki odpuściłam. Postanowiłam, że nie będę za nim biegać jak pies za patykiem”.
Taką historię usłyszałam niedawno od czytelniczki i za jej zgodą, publikuję ją tutaj.
Pomyślałam sobie: cholera jasna, ile takich historii znam? Z życia innych ludzi, z filmów, z opowieści, a wreszcie z własnego doświadczenia?
Kiedyś poznałam bardzo fajnego faceta. Dwa lata starszy, wysoki, broda, wysportowany, uroda Hugh Jackmana. Poszliśmy na kilka randek i na ostatniej zaczął zadawać bardzo konkretne pytania. Np. ile kilometrów jest z mojego miasta do jego. Czy mam samochód, a jeśli nie, to czy mogę pożyczać. Czy mam kosmetyczkę, czy mam dużą czy małą walizkę, a może torbę.
Była to nasza ostatnia randka, bo okazałam się niewygodna i niepraktyczna. On oczekiwał przede wszystkim wygody, a ja prawdopodobnie miałam być dodatkiem do jego planu dnia. Miałam to szczęście, że napisał mi coś w rodzaju feedbacku:
Fajna z ciebie dziewczyna, świetnie mi się z tobą gada i spędza czas, ale szczerze ci powiem, że nie chce mi się bawić w jeżdżenie po ciebie, gdybyś nie mogła przyjechać samochodem. A związek na telefon mnie nie interesuje.
Pomyślałam sobie, że żadna strata, bo ktoś z takim podejściem nie mógł traktować mnie poważnie, tylko przeprowadzał sobie jakiś cykl kalkulacji: co się opłaca, co nie, co jest ok, a co będzie męczące i niewygodne. Mimo, że było mi szkoda, bo randki polegały na ocieraniu łez ze śmiechu, wiedziałam, że dobrze się stało.
Ludzie potrafią być cholernie leniwi, a przez to beznadziejni. Poza czubkiem swojego nosa nie są w stanie zobaczyć nic innego, niż swój własny interes. Nie myślą o tym, ile można w życiu zyskać i zdobyć, przez opuszczenie swojego kurwidołka i zapierdziałej kanapy.
Piszę o tym w dniu, w którym po pracy będę jechać na spotkanie, przed którym się stresuję, ale wiem, że może przynieść wiele korzyści na wielu płaszczyznach. W dniu, w którym po tym spotkaniu, zamiast wejść do wanny z pianką, usiądę i będę dosłownie tworzyć coś od zera. Piszę to również w dniu, w którym mam ochotę uciec od miliona trosk i zmartwień, a mimo wszystko się z nimi mierzę – wstając wcześniej rano, załatwiając własne sprawy, starając się o nie.
Wiem jedno, że w życiu powinniśmy dawać z siebie dużo. W swoim domu, pracy, dla znajomych, dla ludzi z którymi się wiążemy. Powinniśmy robić wszystko, by w tych ważnych dziedzinach być w porządku i fair, nawet jeśli będzie to generowało jakieś nakłady pracy, wzmożonego wysiłku i stresu. Mówię to z pełną premedytacją, bo istnieje równolegle dwadzieścia innych spraw, na które nie mamy wpływu, a przedkładamy je nad rodzinę, związki, obowiązki i pasje.
Ważniejsze jest trzepanie kasy, jej konsumpcja, zmęczenie, poczucie, że będzie można mieć święty spokój i nie musieć nic robić – szukanie miliona wymówek i usprawiedliwień na swoje życiowe lenistwo obejmujące praktycznie każdą dziedzinę życia, bo potrafi ono dać ułudę bezpieczeństwa. To bezpieczeństwo jednak nazywa się stagnacją.
I mimo, że problem łatwiej i szybciej zamknąć w słoiku, odstawić na półkę i pójść spać, to jednak nie warto czekać, aż pleśń zacznie go zżerać od środka. Zawsze trudniej jest stawić czoła problemom: zgiąć kark, schylić głowę, zacisnąć pasa, ciężej pracować.
Ale zawsze lepiej jest doszlifować chropowatą deskę, niż pozwalać drzazgom na wbijanie się w palce.