Dostosuj preferencje dotyczące zgody

Używamy plików cookie, aby pomóc użytkownikom w sprawnej nawigacji i wykonywaniu określonych funkcji. Szczegółowe informacje na temat wszystkich plików cookie odpowiadających poszczególnym kategoriom zgody znajdują się poniżej.

Pliki cookie sklasyfikowane jako „niezbędne” są przechowywane w przeglądarce użytkownika, ponieważ są niezbędne do włączenia podstawowych funkcji witryny.... 

Zawsze aktywne

Niezbędne pliki cookie mają kluczowe znaczenie dla podstawowych funkcji witryny i witryna nie będzie działać w zamierzony sposób bez nich. Te pliki cookie nie przechowują żadnych danych umożliwiających identyfikację osoby.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Funkcjonalne pliki cookie pomagają wykonywać pewne funkcje, takie jak udostępnianie zawartości witryny na platformach mediów społecznościowych, zbieranie informacji zwrotnych i inne funkcje stron trzecich.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Analityczne pliki cookie służą do zrozumienia, w jaki sposób użytkownicy wchodzą w interakcję z witryną. Te pliki cookie pomagają dostarczać informacje o metrykach liczby odwiedzających, współczynniku odrzuceń, źródle ruchu itp.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Wydajnościowe pliki cookie służą do zrozumienia i analizy kluczowych wskaźników wydajności witryny, co pomaga zapewnić lepsze wrażenia użytkownika dla odwiedzających.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Reklamowe pliki cookie służą do dostarczania użytkownikom spersonalizowanych reklam w oparciu o strony, które odwiedzili wcześniej, oraz do analizowania skuteczności kampanii reklamowej.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Skip to content

Miałam może z siedem, osiem lat. Było lato, a latem wraz z moją mamą, siostrą, ciocią i kuzynem wyjeżdżaliśmy na wieś do dziadków, na bite dwa miesiące. Świeże powietrze, słońce, lasy, pola, praktycznie puste asfaltówki – idealne do jeżdżenia na rolkach i rowerze. No i olbrzymi jak na tamte czasy luksus – murowany basen, w którym latem bez przerwy się kąpaliśmy.

Okolice moich dziadków mimo, że piękne, to pozbawione są jezior i zalewów. Naturalnie nasz basen był olbrzymią atrakcją i dzieliliśmy się nim z dzieciakami z okolicy. Kilka domów dalej mieszkał chłopiec, z którym jakoś nie dało się bawić. Nie chodził – snuł się po okolicy. Nie biegał, tylko dygał, albo uciekał. Miał skórę białą i cienką jak pergamin, jaśniutkie włosy i w największe upały był ubrany jak w październiku. Gdy chłopczyk (nazwijmy go Wojtkiem) snuł się gdzieś blisko domu dziadków, mama z ciocią próbowały go zawołać i zaprosić do nas, żeby się trochę pobawił, wykąpał w basenie i wyszalał. Wojtek zawsze stał nieruchomo przy płocie i patrzył, jak bawimy się my i nigdy nie podszedł bliżej.

Kiedyś jednak przybiegł. Brudny. W dziewczęcych za małych ocieplanych gumiaczkach, filcowych spodniach, kurtce i wełnianej czapce. Była połowa lipca.

Mama z ciocią delikatnie zaproponowały mu, żeby został. Zaprowadziły go do łazienki, zaproponowały mu kąpiel, dały nasze ubrania – normalne tenisówki, krótkie bawełniane spodenki, a na górę kolorową koszulkę. Wojtek zjadł obiad, czymś się pobawił, a potem w końcu zaczął się interesować basenem. Namawialiśmy go, żeby wszedł do wody, piszczeliśmy, śmialiśmy się głośno, Wojtek też. Kiedy zdjął koszulkę wszyscy zamikliśmy na dłuższą chwilę.

Biała skóra Wojtka była cała w siniakach, zadrapaniach i ukąszeniach. Ale to nie były bąble od komarów – to były różnokolorowe krosty. Mama po chwili milczenia spytała Wojtka, co go pogryzło. Powiedział, że to od spania w piwnicy, w której są szczypawice. Przypomnę, że na wsi piwnice są to doły ukryte pod podłogą, do których wchodzi się przez klapę w podłodze. Wojtka na noc do piwnicy zsyłali rodzice, gdy był niegrzeczny. Miał wtedy pięć lat.

Po kilku miesiącach, Wojtek trafił do domu dziecka. Nie dlatego, że jakieś służby zainterweniowały i wyrwały go z tego piekła, bo każda nasłana na nich kontrola kończyła się upomnieniem, że Wojtka trzeba traktować lepiej. Wojtka do domu dziecka zawiozła jego matka, która powiedziała, że go nie chce i że mają się nim zająć. Po tym, jak trafił do domu dziecka spotykaliśmy się z nim przy rozmaitych okazjach – braliśmy go na święta, na całe wakacje, na ferie i trwało to kilka lat.

Potem Wojtek podrósł i był już na tyle samodzielny, że mógł zamieszkać ze swoją babcią, która z racji stanu zdrowia nie była się w stanie nim zaopiekować, gdy był mały. Dzisiaj Wojtek mieszka w dużym mieście, jest żonaty i ma już własne dziecko. 

Wojtek nigdy nie powiedział złego słowa na swoją matkę. Wścibską pieniaczkę, głośną awanturnicę, agresywną manipulatorkę, która oddała swoje dziecko do domu dziecka, bo jej partner nie był w stanie go zaakceptować i chciał mieć swoje własne dzieci. Znęcała się nad nim, traktowała gorzej, niż kury, które biegały po jej podwórku, ciągle na niego narzekała i wrzeszczała na nas, gdy przychodziliśmy po Wojtka. Krzyczała, że z takim śmieciem to bawić się nie warto. A Wojtek uciekał z domu dziecka do matki. Wracał, nawet gdy raz za razem wyrzucała go z domu. Nawet, gdy urodziła troje dzieci, które traktowała o niebo lepiej i mówiła o tym Wojtkowi, on wracał i kochał tę mamę na zabój.

Czasem sobie o Wojtku przypominam, bo mimo, że nasze drogi zupełnie się rozeszły, to im jestem starsza, tym częściej przywołuję jego historię, gdy myślę o tym, jaki wpływ na naszą przyszłość, ma przeszłość. Jak taki Wojtek mógł sobie sam z tym wszystkim poradzić? Jak udało mu się pójść do przodu, spełnić jakieś tam marzenia, zatroszczyć się o siebie, stworzyć dom. Przecież nie ma takiej możliwości, by jego straszne dzieciństwo nie odbiło się silnie na jego osobowości i podejściu do świata. Jak można poradzić sobie z brakiem miłości, osamotnieniem i nienawiścią najbliższych osób? Nie mam pojęcia. 

Ostatnio w ręce wpadł mi cytat z tytułu dzisiejszego wpisu. Jego autorem jest Jesper Juul. Od razu pomyślałam o Wojtku. O tym, że on to pewnie wszystko musiał wziąć na siebie, choć mam wielką nadzieję, że tak się nie stało. A może było jeszcze inaczej? Nie wiem.

Wiem jednak, że to bardzo trudne.

By wybaczyć, trzeba uznać przeszłość, pójść dalej i zaakceptować teraźniejszość taką, jaka jest.

Ile razy zdarzało ci się siedzieć i zastanawiać, jak możesz zmienić to, co już było? Maglować scenariusze, co by było, gdyby życie potoczyło się inaczej? Albo opłakiwać swoje dzieciństwo i samotność, którą czułeś być może już w podstawówce? Ja sama tysiące razy z rozrywającym żalem do losu i zaciśniętymy pięściami wyłam do księżyca, że gdyby mój tata żył, to wszystko, ale to wszystko byłoby inaczej. Latami żyłam tak, by zaprzeczyć faktom że on nie żyje i że jest mi trudno się z tym pogodzić.

Nie jestem ekspertką, ale mogę mówić o tym, co mi pomogło uporać się z tym strasznym wysysającym poczuciem krzywdy i żalu do losu o to, czego doświadczyłam. A pożytecznym okazało się zrozumienie tego, że nie ma na świecie takiej siły, pieniędzy i urządzenia, które pozwoliłoby na to, bym cofnąć się w czasie i zmienić bieg wydarzeń. Niby to takie oczywiste, a jakoś tak wielu z nas wciąż po cichu liczy na to, że coś się w tej kwestii jakoś magicznie odmieni.

Tymczasem, są rzeczy, których NIE DA się zmienić: 

-nierealne oczekiwania rodziców;
-brak podziwu, sympatii i zachęty;
-rozwód rodziców;
-śmierć w rodzinie;
-nerwowość w rodzinie;
-alkoholizm w rodzinie;
-narzucenie dzieciom rodzicielskiej odpowiedzialności za rodzeństwo lub za samych rodziców;
-naładowane negatywnymi emocjami otoczenie, w którym się dorastało;
-problemy z wyrażaniem i okazywaniem emocji;
-przesadne reakcje członków rodziny;
-poczucie, że zawsze trzeba udowadniać, iż jest się wystarczająco dobrym;
-ogólnie chaotyczne wychowanie z wieloma niewyjaśnionymi konfliktami.

Nabyte indywidualne cechy osobowości często zależą od tego, co przeżyliśmy w dzieciństwie.

Oto rzeczy, które bezwzględnie można zmienić:

-niska samoocena;
-perfekcjonizm;
-nerwowość;
-poczucie winy;
-nierealne oczekiwania;
-strach przed podejmowaniem decyzjj;
-natrętne myśli.

Możesz też zmienić to, że:

-jesteś wrażliwy na krytykę;
-podajesz wszystko w wątpliwość;
-wpływają na ciebie problemy innych;
-wciąż martwisz się tym, co myślą o tobie inni;
-niepokoisz się, czy nie jesteś poważnie chory;
-czujesz lęk przed jutrem, trapią cię myśli typu „a co, jeśli…”.

Nie jestem w stanie policzyć wszystkich listów i wiadomości, które dostałam od Was w kwestii tego, jak coś zmienić, jak zacząć i co zrobić, żeby odzyskać własne życie. Na takie pytania trudno odpowiedzieć, bo każdy ma inną sytuację, jest w innym stanie i nie może sobie pozwolić choćby na to, by skorzystać z pomocy prywatnego terapeuty. Kilka tygodni temu sytuacja ta się zmieniła, bo w moje ręce wpadła książka Naucz się żyć Matsa i Susan Billmark.

Nie jestem fanką książek psychologicznych i różnych nowatorskich metod leczenia chorób rodem z „dzieł” Beaty Pawlikowskiej, ale gdybym kiedykolwiek miała napisać psychologiczną książkę, to wyglądałaby podobnie. Susan i Mats w podobnym czasie zapadli na depresję i stracili kontrolę nad własnym życiem. Książka jest przewodnikiem po ich osobistych doświadczeniach wychodzenia z życiowej zapaści. Jest tym samym elementarzem wskazówek, które pomogą rozpocząć ci podróż, by samego siebie. Samo przeczytanie kilku zdań jest w stanie poukładać niespokojne myśli w gładszą i logiczną całość. Zresztą, jej autorzy nie zalecają pochłaniać książki jednym ciągiem – radzą ją sobie dawkować i na każdy rozdział zarezerwować sobie czas na przemyślenia i przeżycie emocji, które wyzwoli.

Książka tak bardzo jest bliska temu, co chcę Wam przekazać, że oficjalnie objęłam ją patronatem, a moją rekomendację możecie znaleźć na jej okładce.

Dziś polska premiera Naucz się żyć, a z tej okazji mam dla Was trzy egzemplarze książki. W komentarzu na Facebooku (o, tutaj) podzielcie się ze mną historią, która wywarła największy wpływ na Wasze życie, albo z której wyciągnęliście najważniejszą dla Was lekcję. Do końca tygodnia wybiorę trzy, a do ich autorów trafią książki.

Do dzieła!

*Cytaty pochodzą z książki Naucz się żyć