Na drugą randkę K. zabrał mnie metrem na Służew, by pokazać mi bloki, które widziałam w "Dekalogu" Kieślowskiego, a o których opowiadałam mu wcześniej przez telefon. Do Warszawy zawsze miałam stosunek nabożny, trochę taki, jak pewnie większość ludzi ma do Nowego Jorku, Paryża, czy Londynu. Zwiedzając te miejsca, chcesz dotrzeć do zakamarków, które znasz z filmów, a gdy tak się już stanie, na chwilę wstrzymujesz oddech i stapiasz się z tym miejscem. Ja tak mam z Warszawą i mam nadzieję, że nigdy mi to nie minie, choć zdaję sobie sprawę z tego, że może być trudno.
W każdym razie, tamtego listopadowego wieczoru kupiłam bilet kartonikowy i pojechaliśmy na ulicę Sonaty. Gdy tylko wyszłam na powierzchnię, zobaczyłam charakterystyczne balkony znane mi z I i II części "Dekalogu". Są charakterystyczne: kwadratowe, zamiast barierek jest betonowe ogrodzenie i przedzielająca je na pół, wystająca nieco poza balkon betonowa belka. Zbliżaliśmy się do pierwszego lepszego budynku, gdy na jego elewacji zobaczyłam niewielki mural z twarzą starszego mężczyzny w okularach.
–To Kieślowski! – krzyknęłam na początku, chociaż bardzo szybko puzzle poukładały mi się w głowie i przypomniała mi się inna twarz. Twarz Zdzisława Beksińskiego. Wycieczka nabrała głębszego sensu, bo oprócz tego, że widziałam bloki z "Dekalogi" (mimo, że niekoniecznie film kręcony był akurat tam), to stałam właśnie w miejscu, gdzie ktoś stracił życie, a ja o tej zbrodni wiele wiedziałam. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że mam na punkcie morderstw i zbrodnic dość sporego bzika.
Od tamtej wycieczki zaczęłam poznawać Beksińskich lepiej. Najpierw posłuchałam kilku audycji Tomka, później przeczytałam fragmenty książki Magdaleny Grzebałkowskiej, potem poszliśmy do kina na "Ostatnią rodzinę", a ostatnio zaopatrzyłam się w "Beksińskich Portret Podwójny" Grzebałkowskiej w Audiotece. I tak sobie słucham, wnikając w niezwykły, trudny do opisania świat, którego wrażliwość, głębia i niezwykle nieuchwytna aura miesza się z najzwyklejszą rzeczywistością, z którą stykamy się na co dzień. Piszę o tym, bo książka (wciąż jestem w trakcie lektury) wywiera na mnie ogromny wpływ i mimo, że to biografia, niesamowicie mnie inspiruje.
Ujmuje mnie niesamowita zdolność do samoobserwacji Zdzisława, która wyziera z listów pisanych do bliskich i znajomych. Fascynuje mnie przy tym cała złożoność zaburzeń, na które najprawdopodobniej cierpiał i schorzeń, które one generowały. Potwornie zawstydza mnie fakt, jak niewiele robię w życiu i w wolnym czasie, gdy wiem, ile w tym czasie robił zarówno stary, jak i młody Beksiński. Pisanie książek, opowiadań, wydawanie płyt, rysowanie komiksów, słuchanie muzyki, a przede wszystkim, całkowite oddanie się swojej pasji. Te wybory sprawiły, że przez lata rodzina Beksińskich żyła na granicy biedy.
Poczułam zazdrość do czasów, w których żyli. Do czasów nie bez internetu, ale do czasów bez mediów społecznościowych i wszystkiego na żądanie. Pierwsze nas zajmują i odciągają uwagę, drugie oduczają szacunku do rzeczy, które kochamy i o które nie musimy się wcale starać, bo zawsze możemy je w kilka sekund dostać.
Czuję jakąś niesamowitą tęsknotę za zapachem papieru, książek i płyt, którymi było wypchane mieszkanie Tomasza. Do czasów, w których radio było alternatywą dla telewizji. Przekłuwało nocną ciszę i naprawdę potrafiło ogrzać w ciemną i zimną, głęboką noc.
Te wszystkie tęsknoty są przy tym wszystkim zatopione w świecie dobrze mi znanym i bliskim – w osiedlu, w bloku z wielkiej płyty. Beksińscy jeździli windą ze Zrembu, mieli zsyp, balkon i pojedyncze okienko w kuchni. Wiem, że być może dla Was niewiele to znaczy, ale na moją wyobraźnię takie obrazy działają bardzo mocno.
No i dzisiaj weszłam na chwilę do kuchni, w której nie zapaliłam światła. Mieszkam na czwartym piętrze, ale widok mam na osiedle i kilkunastopiętrowe bloki. Wyobraźnia zaczęła działać. W końcu prawie każde palące się światło w oknie, to inny człowiek. Może w jednym z tych okienek mieszka ktoś, kto też tworzy i zmaga się ze swoją wrażliwością? Ja przecież też jestem takim okienkiem. Odrębnym, trochę wrażliwszym, poszukującym.
Mimo, że ich już nie ma, to nie mogę się pozbyć uczucia, że jestem zaledwie kilka kilometrów od Beksińskich, w tej samej otulającej i nieco przytłaczającej rzeczywistości. Wciąż jednak, w tak bardzo różnym świecie.
I co zrobić z takim uczuciem?