Skip to content

02

Wczoraj było dobrze. Przedwczoraj nawet lepiej. Właściwie, to ostatnie tygodnie mogą spokojnie zaliczać się do świetnych. Nie pamiętam, kiedy ostatnio płakałam tak sama z siebie. No, bo reakcje na filmiki zasypiających dzieci na YouTube, kiedy mam owulację się nie liczą. Jest dobrze, mam nad wszystkim kontrolę. Nie stresują mnie maile, faktury VAT, telefony z nieznajomych numerów, a stres przed nowymi sytuacjami towarzyskimi jestem w stanie jako tako sobie przerobić. Jest lepiej. Jest właściwie tak, jak miało być. I wtedy przychodzi ten paproch, który burzy wszystko.

Paproch ma różne twarze: od byle jakiej, przez straszną, po wymyśloną. Paproch, choć może być zdmuchnięty jednym silniejszym podmuchem oddechu, potrafi być tym jednym wypalonym pikselem na zdjęciu śnieżnobiałego skandynawskiego wnętrza. Wkurwia, przeszkadza i psuje odbiór.

Jeśli ta metafora do Ciebie nie przemawia, to wyobraź sobie wymarzoną wycieczkę, w trakcie której robi Ci się odcisk, przez który każdy następny krok jest cierpieniem nie do opisania. Nic nie cieszy, nic nie bawi, bo wiesz, że odcisk tak łatwo nie zniknie i że nawet wciągnięte na Piazza Navona spaghetti aglio, olio e peperoncino nie będzie Ci już smakować. Wciąż przecież masz ten odcisk i wciąż musisz wrócić do domu.

Paproch jest jak zakrztuszenie się własną śliną w trakcie ważnego spotkania. Uniemożliwia Ci skupienie się na czymkolwiek innym, męczy, zawstydza, krępuje. Psuje całe spotkanie, stresuje Cię, bo przecież już drugi raz nie zrobisz pierwszego dobrego wrażenia. Siedzisz czerwony, dusisz się i unikasz wzroku innych ludzi, by nie zobaczyli, jak straszliwie się męczysz. To przecież wstyd.

A przecież jeszcze przed chwilą białe wnętrze było nieskazitelnie białe, buty wygodne, Rzym piękny, a spotkanie szło świetnie. Dlaczego tak bardzo musiało się spierniczyć i dlaczego znowu Tobie? Siadasz więc w jakimś kącie i zaczynasz rozpamiętywać błogość sprzed pięciu minut.

O, nieświadomości nadchodzącej katastrofy, trwaj wiecznie!

•••

Chodzę na terapię kilka lat, pracuję nad sobą dość ciężko. Jasne, nadal jestem gruba, a nawet grubsza, niż całkiem niedawno, ale postęp jest w tym, że się już tą świadomością nie katuję tak często. Plusy terapii są na każdym kroku: asertywność, dystans, a tam gdzie go nie trzeba – jego brak. Branie odpowiedzialności, poczucie wspólnoty z ludźmi, z którymi tworzę związki rodzinne, przyjacielskie i pracownicze. Nie wdaję się w błyskawiczne wypalające mnie relacje, unikam podejmowania się zadań, których nie jestem w stanie wykonać, ale rzucam sobie coraz to nowe wyzwania. Wciąż mam odwagę wierzyć w ideały i działać według nich. Nie czuję się winna na każdym kroku i gorsza od innych. Generalnie, gdybyś był moim przyjacielem, albo bliskim znajomym, zauważyłbyś zmianę.

Największa zmiana polega na paradoksie: wytworzeniu granic i barier, przy jednoczesnym otwarciu się na bliskość.

Ja – wrażliwa, ufna i dość szczera osoba miałam z tą bliskością olbrzymi problem i nie do końca wiem, czy czas przeszły jest tu odpowiedni.

Nie jest to wcale miłe być poblokowanym wrażliwcem chcącym się odblokować. Kurwa, uwierz mi, nie jest to ani łatwe, ani przyjemne. Nie jest to wcale prościutkie założyć, że można poznawać ludzi, którzy nie chcą nas zranić, oszukać, skrzywdzić, potraktować jak kilkugodzinną odskocznię od nudy. No, ale w pewnym momencie dochodzisz do ściany, na której masz dwie tabliczki w przeciwnych kierunkach: albo chujowo, ale bezpiecznie, albo z szansą na super, ale nie wiadomo, czy przy następnym zakręcie nie zgubisz wszystkich żetonów.

No więc, jeśli jesteś trochę jak ja (a pewnie jesteś, skoro to czytasz), to skręcasz w to lewo (bo od serca) i z zaciśniętą piąstką idziesz się, kurwa, otwierać na świat.

A tam pokrzywy, chaszcze, osty, pajęczyny między gałęziami, a między jednym celem a drugim odległości, jak między centrami handlowymi na obrzeżach miasta. Mimo to i tak nie wiesz, czy dobrze idziesz.

Szukać drugiego człowieka (ha, ha, o tym te wszystkie metafory!) można na tysiąc różnych sposobów. Można go odnajdować w starszym panu w autobusie, można w małym dziecku, które rano budzi Cię mięciutkimi łapkami. Można go znaleźć w potrzebującym pomocy człowieku i w tym, który nam pomaga. Można też szukać drugiego człowieka dla siebie; tak, żeby trochę dać, trochę wziąć, trochę sobie zostawić, a resztę zrobić wspólnie.

Prawie zawsze jednak musisz zdjąć skórę, ujawnić każdy pieprzyk, bliznę, bolączkę, wadę, fałdę, wklęsłość, rankę, za długi włos na policzku i krzywe zęby. Jeśli ktoś nie leje na Ciebie spirytusem i nie chce na siłę Cię odkażać wodą utlenioną, to jest to do przejścia, o ile w pewnym momencie nie przyfrunie zza okna paproszek. Ziarnko piasku, może babie lato, kłębek kurzu spod telewizora. Paproch ten z niezwykłą gracją i lekkością sfrunie na babrzącą się ranę i zacznie stanowić olbrzymi problem.

A Ty przecież masz się skupić; przecież praca, przecież tyle miłych rzeczy dookoła… . Ciebie świadomość tego cicika wyprowadza z równowagi.

Kładziesz się obłożnie chory do łóżka z tą raną na wierzchu i czekasz aż zaschnie. Może ten cicik sfrunie, albo zaschnie i odpadnie ze strupkiem. Nie raz już to przeżywałeś, więc wiesz, że raczej nic się nie stanie. Trzeba po prostu przeczekać, bo to podobno przechodzi.

Jutro przecież znowu będzie dzień. Znowu wypijesz herbatę z cytryną, zadzwonisz do mamy, zobaczysz śmieszny mem w internecie i będziesz mieć ochotę na kanapkę z tuńczykiem. Tylko te malutkie, najmniejsze rzeczy są w stanie Cię jeszcze jakoś utrzymać w jednym kawałku po tej jednej inwazji śmiećka zza okna.

Zamykasz więc oczy, próbujesz zapomnieć o ręce, przykrywasz się po szyję i po raz kolejny zasypiasz zmęczony wędrówką.

Rano otworzysz oczy. Będzie pewnie ósma rano. Ręka będzie w lepszym stanie. Znów zapomnisz, że strach po raz kolejny wyruszać i zadawać sobie trud. Niestety wiesz, że nie da się inaczej, jeśli chcesz dokądś dojść.