Skip to content

Za kilka miesięcy ten blog będzie miał dwa lata, a ja przywiązuję wagę do takich symbolicznych dat. Być może dlatego, ze lubię podsumowania. Lubię je na tyle, że zwykłam zaczynać rzeczy od pierwszych dni miesiąca, poniedziałków itp. Patrząc jednak wstecz widzę, że rzeczy, które mi faktycznie w życiu wyszły, zaczęły się po prostu, a nie we wcześniej ustalonym terminie. Wyprowadzka z Krakowa – któryś tam kwietnia, nowa praca – 17 czerwca, blog – któyśnasty października.
Dochodząc do bloga, dałam sobie sprawę, że mimo tak zobowiązującej nazwy, raczej gówno pokazałam swoją postawą, niż komukolwiek pomogłam cokolwiek ogarnąć*. Uważam, że nadszedł czas, by to zmienić.
Poszłam jakiś czas temu do dentystki i postanowiłam, że wyleczę wszystkie zęby (włącznie z tymi, których jeszcze nie do końca widać), a nawet je usunę, jeśli trzeba będzie i założę aparat. Wszystko dlatego, że pomyślałam sobie tak: Do jasnej cholery, masz 28 lat, jesteś ładna, pod czaszką nie latają ci kłębki traw niesione wiatrem jak w westernach, więc dlaczego jedyne co robisz ze swoim potencjałem, to każesz mu czekać aż coś się stanie?!
Do tego, od ponad miesiąca ciągle choruję i jestem niedoleczona. Postanowiłam więc, że będę tak sumiennie przestrzegać zażywania leków, że miałam aż sześć budzików – po trzy na antybiotyk i po trzy na probiotyk z jakimś cudem na żołądek. Nie wyleczyłam się, ale brzuch już działa mi normalnie. Ale nieważne, bo ważne jest to, że przekonana o tym, że jestem ciężko chora i COŚ na pewno musi mi być, że się tak źle czuję, poszłam się zbadać wzdłuż i wszerz. No i wyniki mam, kurwa, zawstydzające.
Morfologia idealna, ale moje pieprzone niedbalstwo wyszło w poziomie cholesterolu, który kojarzy mi się z bogatymi emerytami w pastelowych sweterkach, którzy w reklamach odmawiają znajomym tłustych potraw, bo dbają o serce. A ja, do chuja, jestem jeszcze dwudziestolatką!
I nie, że mi się genetycznie coś odkłada, albo że mam “złą gospodarkę hormonalną”, bo nie mam. Spasłam się. W łóżku, pod kocem, podwójnymi kolacjami, obiadami w pracy i po pracy, zażeraniem stresu zestawami w maku, wpieprzanymi po kryjomu słodyczami i totalnie wziętą z kosmosu miłością do najgorszego żarcia ever – zupek chińskich.
Jak się tak pocieszam chemią złożoną z glutaminianu sodu, tłuszczu, sodu i jakichś E-ileśtam, mój roczny karnet na siłkę kurzy się zwisając smętnie z regału. Mój piękny urodzinowy rower jeszcze nie przywitał ani metra chodnika. Strój kąpielowy moczył się ostatnio ze trzy miesiące temu. Wstyd, żal i hańba.
Czemu ja w ogóle się dziwiłam, że mam kompleksy i że gdy znajduję się w sytuacji tzw. intymnej, to z tyłu głowy miałam li i tylko: zapomnij dziewczyno o ekstazie, pamiętaj, żeby nie dać się dotknąć tu, żeby tam nie patrzył, żeby tego nie widział, a pod tym kątem się nie układaj, bo masz drugi podbródek!
Postanowiłam sobie, że przez moment będę miała na to wy-je-ba-wiadomo. I w następnym kroku podejmę decyzję, czy faktycznie wolę wpierdalać czipsy i popijać je colą zero (a jak!) niczym wygłodniały pies i wyglądać jak postarzona o 15 lat Honey Boo Boo, czy podejmuję WYSIŁEK i robię coś ze sobą.
A zatem robię:
WYZWANIE OGARNIĘCIA SIĘ W WAŻNEJ KWESTII (#WOWWK)
Przed nami dwa najlepsze niewakacyjne miesiące, potem dwa cudowne miesiące lata, a potem wyciszający wrzesień. W sumie 153 dni licząc od pierwszego maja (ale bądźmy realistami – przed nami majówka), więc będzie to 150 dni od 4 maja.
Postanawiam podjąć ostateczny bój z niedbalstwem względem siebie samej. Zmieniam tryb życia, ruszam się, tam gdzie mogę pójść pieszo – idę, tam gdzie mogę dojechać – jadę rowerem. Wstaję nie “na styk”, ale z zapasem i jem śniadanie w domu. Chodzę na fitness i staram się ogarniać siłkę nawet rano (plan obarczony dużym ryzykiem porażki, ale spróbuję), nie pieprzę o tym jaka jestem gruba, jeśli nad sobą pracuję (jedyna możliwa opcja płakania z tego powodu to wtedy, kiedy nie będę mieć na to wpływu, ale z tego, co mi dotychczas wiadomo, wpływ mam stuprocentowy). Jeśli zdarzy mi się wtopa (np. wizyta w McDonald’s, zupka, pizza), to ją dokumentuję (dzięki Andrzej!). No, chyba, że będę na urlopie, bo wtedy będzie mi wolno jeść takie rzeczy.
To jest moje wyzwanie.
Nie każdy zapewne ma podobne, ale mija czwarty miesiąc 2014, a ja znam dwie osoby, które totalnie rzuciły palenie, mimo, że z fajkami kojarzyły mi się bardziej, niż Rysiu z “Klanem”. Wierzę, że w tym roku mi się uda, a skoro w kupie siła, zachęcam do podjęcia Wyzwania Ogarnięcia się W Ważnej Kwestii. Sami wiecie, która z Waszych będzie tą właściwą.
Co jeśli polegnę (bo postanowiłam, że WOWWK będzie mieć swoją pointę)?
Jeśli mi się uda, to będziecie to widzieć. Moje zdjęcia zaczną obejmować większą część ciała niż tylko głowę i ew. czasem dekolt, a ja na pewno będę spamowała czekinami na fitnesie i zdjęciami z roweru (#attentionwhore). Jeśli zaś wybiorę życie purchawy i grzyba, kończę z tym:
image
Będę, niczym Max Kolonko, mówić jak jest, a Wy będziecie mogli przestać czytać tego bloga, bo jednak pisze go grzyb, a nie człowiek. No, na pewno nie taki, który potrafi coś ogarnąć.
image


Tutaj czas na małą prywatę: jeśli zadajecie mi pytania wysyłając je poprzez bloga, nie mam zupełnie jak na nie odpisywać. W związku z tym, wybaczcie mi, że tego nie robiłam, ale na każdą (nawet najdłuższą) wiadomość odpowiem, albo w wiadomościach na facebooku, albo mailem (krotkiporadnik (małpa) gmail.com).